Głodno, chłodno i do domu daleko. Tak wyglądała moja droga do domu kilka dni temu, szara, ponura, nawet ludzie z kijkami przechadzający się nią regularnie postanowili zatrzymać się w domach. Dla mnie taka aura ma swój urok, baa nawet przywołuje jakieś miłe odczucia, o ile nie jest mi w tym momencie jakoś przeszywająco zimno.
Tego jednak dnia ciepło mi nie było, bo szłam pod wiatr i cały jego napór, a trochę wiało i padało czułam na twarzy. Nie dość tego, spotkałam jeszcze znajomą, z którą postałam na tym wygwizdowie jeszcze z 15 min.
W domu pomyślałam, ale ekstremalna droga i chyba wypowiedziałam ją w myślach w tzw. "złą godzinę", bo extremum to mnie dopiero czekało..
Zaczęło się całkiem zwyczajnie, od taki poopadowy dzień. Padało ze dwa dni, więc kałuże się potworzyły w niektórych miejscach spore, ogólnie było tak sobie, ale przede wszystkim, to było już ciemno. Ciemność ciemności nie równa jak się potem okazało, bo gdy wychodziłam, to światło księżyca jakby nie było, rozświetlało mrok.
Miałam dwie drogi do wyboru, musiałam jednak wybrać krótszą, ale ciemniejszą, bo zwyczajnie zostawiłam w pracy odblask, który od niedawna jest wymagany do noszenia po zmroku. Nie chciałam się poraz kolejny narażać na spotkanie z nadgorliwą "drogówką", która ma obcykane trasy, gdzie mogą wyłapywać "jeleni", aby na rano mieć już gotową normę. To taki przytyk do nich, bo naprawdę potrafią zaleźć człowiekowi za skórę.
Skierowałam się zatem na tzw. polną drogę, która po 3 km miała mnie doprowadzić do celu. Zaraz jak weszłam w głąb tej drogi, to już wiedziałam, że to nie był dobry pomysł. Pomijam kałuże, które odbijały się tylko w blasku rozświetlonego nieba, było oprócz tego ślisko, nierówno i od czasu do czasu dochodziły jakieś zwierzęce odgłosy z pobliskiego zagajnika, czy jakby to inaczej nazwać, a do tego przyszła mgła.. Mgła z tzw. niebem niewidocznym i nastała całkowita ciemność, totalna można by rzec z odczuciem ogarniającej, ciężkiej, nieprześwitującej masy. Jednym słowem masakra.
Całkowicie podobną sytuację miałam już kiedyś, jak w nocy wracałam rowerem i wjechałam w uśpioną wioskę, w której nie było ani jednej latarni, najmniejszego źródła światła. Nigdy jeszcze się tak nie bałam. Sama w totalnej ciemności z ledwo tlącym się światłem przy rowerze. Wtedy powiedziałam - nigdy więcej!, a teraz powtórzyło się to samo z tą jednak różnicą, że drogę polną, którą przemierzałam teraz, znam nie od dziś.
Mimo to, przez te 3 km szłam całkowicie po omacku, nie widząc przed sobą, ani nad sobą kompletnie nic. W pewnym momencie musiałam skręcić i to też było nie lada wyzwanie, bo gdybym zrobiła to wcześniej lub dalej, to znalazłabym się w szczerym, zaoranym polu w błocie po pachy. Udeptana droga polna już sama w sobie wyznacza kierunek, a na takiej płaszczyźnie jak pole, to musiałabym chyba czekać na roztopy, albo przetrwać do rana, jak prawdziwy człowiek z lasu, o ile by mnie coś nie zjadło ;)
W ubłoconych butach po same kostki, z doklejonym do nich sianem, ze strachem w oczach i ulgą jednocześnie udało mi się dojść do celu, ale to co przeżyłam, to moje. Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie jak znalazłam się już na prostej, to - nigdy więcej!, ale jak znam życie, to obawiam się, że do trzech razy sztuka! Oby nie ;)
Oczywiście zdjęć z tej ekstremalnej wyprawy, to nie mam.