Bo zima zbliża się wielkimi krokami. Zatem oto wyhodowana przeze mnie z różnym skutkiem kwiecista gallery 🙂
W pierwszym roku po zamieszkaniu pojawiły się na balkonie pełne, krwisto-czerwone pelargonie. Prezent od mamy. Prezentowały się pięknie i miały ogromny potencjał w formie licznych pąków, ale niestety… trafił im się niezbyt fortunny ogrodnik czyli ja 😉 i bardzo szybko te moje rokujące kwiatki oblepiły mszyce i nie wiadomo co jeszcze. Jednym słowem z wielkich ogrodniczych planów tego roku, nic nie wyszło oprócz ewentualnie tych kilku fotek.
Na następny rok zaplanowałam kwiaty takie, jakie się najczęściej sprawdzają u innych. Bez większego przekonania zatem, nabyłam w promocji w hipermarkecie coś co wg sprzedawcy uchodziło za pelargonie (liście z korzeniami). Jak doszłam do domu, to podwoiła mi się ilość tych nieszczęśników, bo mama oddała mi swoje. Miałam zatem czerwone i różowe co w ilości 20 razem sztuk dało się rozpoznać.
Krótko po posadzeniu znów to samo – robaki. Tyle się nasadziłam, że postanowiłam tym razem zawalczyć z tym dziadostwem. Kupiłam co trzeba i zaczęłam opryski. Wiatr akurat był robakom sprzyjający, bo co drugi oprysk miałam na twarzy 🙂 ale.. z perspektywy czasu powiem tylko tyle, że było warto! Te małe niepozorne listki obrodziły tak, że zajęły 1/3 szerokości balkonu! Pięknie do końca wyglądały, tak się odwdzięczyły hipermarketowe biedulki 😉W mleczniku w zasadzie powinno być mleko 😌 |
Kolejny rok miał był pod znakiem Shabby Chic – wszystko na biało. W skrzynkach posadziłam białe petunie z delikatnym tylko bordowym akcentem stojąco-wiszących pelargonii. W koszu natomiast białe, rabatowe pelargonie i białe zwisające małe kwiatuszki. Zapomniałam ich nazwy, chyba potocznie gipsówką się je nazywa, która swoją drogą cieszy oczy po samą zimę.
I wszystko było by pięknie-ładnie gdyby nie te kwiatami i kolorami obsypane sklepy ogrodnicze czy inne jarmarki. Pare szczepek dostałam też od bratowej, więc musiałam je jakoś zagospodarować i tym samym zburzyć swój pierwotny plan. W końcu jak się tak miszmaszowo porobiło, to poszłam na całość i wystawiłam wyhodowane z pestek pomidorki koktajlowe, którym jak się okazało bardzo służyła spiekota na moim południowym balkonie, do czasu jednak… gdy nie zaatakowały je wypasione gołębie! Te latające ptaszyska połamały pięknie rosnące, rozkrzewione pomidorki, które potem dojrzewały w kuchni, czyniąc tym samym nieplanowaną, wiszącą przy oknie ozdobę. Swoją drogą te latające potworki, to jest w ogóle oddzielny temat, któremu poświęcę oddzielny wpis, bo wiem z autopsji jakie to jest utrapienie. Sama swego czasu szukałam w necie rozwiązania i musiałam wypróbować ich wiele, aby trafić na to jedno jedyne.
A w tym roku też było kolorowo (przynajmniej na balkonie), bo sam rok zaczął się i trwał smutno… ale dzięki Bogu, lekarzom i wsparciu rodziny wszystko wraca do normy.
Zapraszam zatem do oglądania i komentowania!